A więc tak, może zacznę od początku...
Zabieg odbył się w Szpitalu Klinicznym w Lublinie.
Zostałam przyjęta na oddział w poniedziałek rano, ale pokój (a raczej łóżko!) dostałam dopiero około 14 - 15 :)
Tak, na początku leżałam na korytarzu. Tylu było pacjentów. Oczywiście przez cały czas była tam ze mną moja nieoceniona, kochana i najcudowniejsza mama, którą pielęgniarki brały za starszą siostrę.
Więc czas płynął bardzo powoli, czytałam książkę, zakumplowałam się z "koleżanką spod celi" (leżałyśmy na jednym korytarzu, a poza tym byłyśmy w podobnym wieku).
Mojej Pani Doktor nie było przez calutki Boży dzień. Zjawiła się dopiero wieczorem, gdy zabrano mnie na rezonans mózgu. Przyszła wtedy z takim bardzo przystojnym, młodym Doktorem.
Mam słabość do przystojnych facetów, musicie mi to wybaczyć :D
Ale mnie znaleźli. Powiedziano im, że jestem na rezonansie. Przyszli do mnie. Pan Doktor mnie zbadał w warunkach niezbyt szczęśliwych, ale do przeżycia. Była tam, na MR leżanka, więc luz.
Gdy już było po badaniu przez Doktora, technik wziął mnie na MRI. Chcieli zobaczyć, jak i w co mają się "wstrzelić".
Potem, gdy już mnie odprowadziła Pani Pielęgniarka na oddział (sama bym trafiła, ale tuż czekała), poszłam spać. Oczywiście nie zasnęłabym bez wspomagaczy, więc pielęgniarki znowu posłużyły mi pomocą. Dostałam hydroksyzynę i poszłam spać.
Obudziłam się następnego dnia. I się zaczęło.
Nie miałam pojęcia... To znaczy, ja wiedziałam, że to będzie boleć. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to nie będzie przyjemne i lekkie... Ale nie miałam też pojęcia, że najbardziej bolesna część zabiegu odbędzie się na sali opatrunkowej, jeszcze na oddziale...
Bo tak, teraz z pełną świadomością mogę stwierdzić, że zakładanie tej CHOLERNEJ ramy stereo-coś-tam jest najgorszym, co może spotkać człowieka.
Ale swoje wycierpiałam! Wyglądałam jak córka Frankensteina albo jakaś jego siostra. Oczywiście łzy mi się lały hektolitrami. Ale dałam radę! Pojechaliśmy w końcu na salę operacyjną.
I się zaczęło...
Wcześniej jeszcze chyba mi podali 5 mg Relanium, żebym była spokojniejsza :)
A tam było nawet spoko.
Z tego co pamiętam, to nawet jakaś muzyczka była. Czy to radio? Ale chyba raczej nie.
Pani Doktor dała mi znieczulenie miejscowe, poczekała chwilę (i to dłuższą niż wcześniej, bo rzeczywiście już nie bolało, jak wierciła) i zaczęła wiercić w czaszce dziurkę (kuźwa, nie zapytałam, jakiego wiertła użyła!!!). Gdy już ją wywierciła i włożyła elektrody, zaczęła się zasadnicza część zabiegu: badanie neurologiczne. Pan Doktor kazał wykonywać mi banalne polecenia: wodzenie wzrokiem za jego palcem, czy rozchylenie ust. Nie za bardzo wiem, jaka była skala, w której oni mierzą ten prąd, ale: na jedynce nie czułam nic, na dwójce - to samo... dopiero na czwórce poczułam lekkie drganie ust po prawej stronie. Na piątce nic i tak aż do ósemki... A dodam, że przy dziesiątce kończyła im się skala :)
Gdy już mnie "wybadali" i przebadali na wszystkie możliwe sposoby, uśpili mnie, żeby założyć mi tę bateryjkę w pierś. Teraz nad lewą piersią mam baterię, która może funkcjonować do lat pięciu.
A jeszcze przez całą szyję ciągną mi się kabelki i są tak wkurzające, że w ogóle nie chce mi się o nich pisać, dodam tylko, że boli mnie każdy ruch tą szyją... Ale przeżyłam to! I chyba mogę być z siebie dumna!
O!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga